artur olędzki artur olędzki
78
BLOG

Odsłonić Wszechświat. "Polityczny" wpis na Boże Ciało.

artur olędzki artur olędzki Polityka Obserwuj notkę 6

 

 
Dzisiaj Boże Ciało, święto po którym - wedle porzekadła - nastaje „cisza” w Kościele. Ale czy rzeczywiście ona w nim się rozgości na dobre? Posłuchajcie „bracia mili” odpowiedzi na to pytanie płynące ze strony katolickiego „outsidera”; zwykłego, szarego - a nawet kiepskiego - parafianina, „ortodoksa” związanego jednak mocno z Kościołem Powszechnym, członka żadnych „mniejszych wspólnot partykularnych” (ja dalej piszę po polsku). Posłuchajcie „bracia mili” głosu płynącego z… pubu Lolek
 
Tak zatem przez wsie, miasteczka i miasta Polski przejdą procesje dzisiaj z Najświętszym Sakramentem, w asyście bielanek, nieraz orkiestr strażackich i chorągwi wyciągniętych pospiesznie z piwnic…Pod względem estetycznym - trzeba to po cichu przyznać - czasem będzie „straszno”. Na dodatek niektórzy mową ciała na tychże procesjach wykażą dobitnie, że przyszli na nie, bo przyszli i tyle… Wbrew pozorom daleki jestem od wypędzania ich biczem z pochodów, zauważam tylko pewne prawidła, do których zaliczam także i fakt, że nieraz widziałem na tych procesjach ludzi szczerze pogrążanych w zadumie, dla mnie - rzekłbym - nieosiągalnej… Chociaż, jeślibym miał wybór, wolałbym przeżyć to święto w jakiejś zachodniej metropolii, gdzie wygląda ono bardziej „partyzancko” , gdyż  „pielgrzymi” podążają tego dnia tylko chodnikami w szpalerach spojrzeń zdumionych, a też i czasem nieżyczliwych. Wtedy tez można poczuć, że uczestniczy się w czymś ważnym, prymarnym…U nas za to, przy wszystkich administracyjnych udogodnieniach, przejdą te procesje czasem bez większego echa, przez miasta opustoszałe z mieszkańców, którzy, razem z karkówkami i kiełbaskami, będą się wędzić nad grillami w czasie przedłużonego weekendu. Oczywiście telewizje pokażą migawki z głównych procesji diecezjalnych, podadzą relacje z „chmurnych i dumnych” przemów biskupich, a niektórzy publicyści wykażą, że wiara wśród Polaków silna, spajająca nasze narodowe „ja”. Nie będę przeczył, że istotnie - katolicyzm jest jednym z ostatnich wyznaczników naszej etnicznej tożsamości, że gdyby ta forma religijnych, tradycyjnych rytuałów się rozpadła, coraz mniej by nas łączyło; nie licząc wspólnych spółgłosek i samogłosek, bo i język polski z nich czasem dramatycznie inny tworzymy. Jednak warto w ten dzień zapytać, na ile główny „Obiekt”  tego święta znajduje należyte miejsce w polsko-katolickiej świadomości. Bo śmiem twierdzić, że wiara w obecność Zbawiciela pod postacią „chleba i wina” w narodzie - ba! w samym Kościele polskim - jest mało wyeksponowana, mimo tylu „Kongresów Eucharystycznych” i tak obszernej literatury „Przedmiotu”. W ten dzień rzeczywiście Najświętszy Sakrament będzie - przynajmniej z założenia - w Centrum. Tak zatem to jest bardzo ważne święto, gdyż prowadzi nas poza ustalone w mediach schematy myślenia o Kościele i katolicyzmie, poza niekończące się dysputy o wartościach, wojnie z „cywilizacją śmierci”, roli „Jana Pawła II w obalaniu komunizmu”, itp. To święto zostawia nas sam na sam z „niewyobrażalnym misterium wiary”, prowadzi nas do samego jądra prawdy chrześcijańskiej narracji, do którego nie sposób się udać bez zawierzenia.
 
Wspomnę tutaj niedawną rozmowę, którą przeprowadziłem z pewnym przemiłym Norwegiem. Oczywiście wyliczył mi ustalony „kanon” tego, z czym on się nie zgadza, jeśli chodzi o kościelne nauczanie. Aborcja, antykoncepcja, gay marriage… Tutaj czuliśmy obaj, że poruszamy się na dobrze poznanym gruncie, wiedzieliśmy jak i gdzie jakiś argument podnieść  Ale dopiero, gdy mu powiedziałem o tym, że istotą katolicyzmu jest wiara w to, że to Ciało i Krew naszego Boga uobecnia się podczas Eucharystii, wówczas…na chwilę zamarł po czym rzekł: this is madness. Takie to „szaleństwo” katolicy będą wyznawać w dniu dzisiejszym, pytanie tylko czy „szaleństwo” to wyznajemy gorąco także w ciągu roku. Bo śmiem twierdzić, że ten Najświętszy Sakrament po oprowadzeniu przez nasze podwórza zostanie dobrze i szczelnie zamknięty i będzie jedynie wystawiany w niektórych kościołach – tak często niedostępnych poza Mszami św – na adoracyjne dyżury.
 
To jest święto bardzo ważne dla polskiego Kościoła, w którym, chcąc wzbudzić wiarę, próbuje się ją za-murow-ać (wielkie świątynie), za-dekret-ować (oceny z religii, karteczki na bierzmowanie), za-papież-ować ( John Paul Two – we love You), za-czar-ować (statyski), za-mass-ować (wielkie zloty). Tylko jednak okazuje się, że to tylko półśrodki, bo później nazbyt często przekonujemy się, że „rzeczywistość skrzeczy”, a w naszym „katolickim na narodzie” duch antyklerykalny coraz bardziej pręży muskuły, a religia coraz bardziej wydrąża się w wydmuszkę. Pamiętam jedno zdjęcie z jakiejś uroczystości cerkiewnej pod przewodnictwem patriarchy Wszechrusi, na którym widniały sylwety Putina i Miedwiediewa z żonami. Obaj Panowie, trzymając delikatnie świece w rękach, wyznawali swymi minami przekonanie, że „Moskwa warta jest Mszy”, jedynie żona Medwiediewa zdawała się z przestrachem pytać: co ja tutaj robię!? Tak, to że prezydent Polski miał przyjechać na Lednicę nie musiało oznaczać ponownego Chrztu Polski, co nas przemieniłby w anioły.
 
W to święto przydałby się „rachunek sumienia”, na ile osoby Jana Pawła czy Stefana Wyszyńskiego, rzadkie przykłady biskupów-facetów z krwi i kości, nie są dla polskiego systemu kościelnego zbytnim „potwierdzeniem” jego ewangelizacyjnej żywotności i wydolności, tego, że „system” jednak „działa”  dobrze, jeśli wydał takie persony. Może za bardzo żywoty takich bohaterów okazały się usypiające, wprowadzające w pobożny letarg, kiedy to już nadeszły czasy koniecznych - jeśli chodzi o strategię działania - zmian.
 
Przy okazji tego wątku uprzejma prośba do „braci z krakowskiej Kurii”, aby w ramach akcji „szukamy lidera polskiego Kościoła” zanadto nie podkręcali geniuszu i przywództwa ich przełożonego, bo w pewnym momencie zaczną kręcić bajkę o królu, co był nagi. Kreowanie lidera w Kościele narzędziami marketingu politycznego jest wyjątkowo chybione. Bo też kwestia sporną pozostanie to, czy adiutant Szefa Sztabu, który prochu wojennego powąchał mało, będzie dobrym generałem dywizji liniowej, tak ważnej jak diecezja krakowska. Rzeczywiście: Benedykt zdecydował, jego wybór szanujemy, przyjmujemy (przede wszystkim w świetle wiary), ale proszę nam nie wmawiać, że przyjechał do nas od razu Patton na białym koniu, chociaż Pattonem ma on szanse pewnie się i stać jeszcze, czego mu życzymy z całego serca.
 
 
Nie, nie przemycam tutaj tezy-okrzyku „Chrystus- tak, Kościół,
biskupi -nie”. Bo też, kto uwewnętrzni prawdę, że Kościół to Jego Mistycznej Ciało, kto ją przyjmie, wyzna, będzie ostrożny w antyklerykalnych szarżach, gdyż wspomni słowa, kto „wami gardzi, mną gardzi”. Ale też będzie przekonany, że budowanie wizerunku Kościoła na biskupiej doskonałości prowadzi w sumie do zażenowania, a samych biskupów z czasem do nadmiernego usztywnienia. No bo każdy by się usztywnił, jakby wiedział, ile to doskonałości ludzi od niego oczekują. A właśnie w to święto, kiedy to tak wielu w swoim przekonaniu będzie adorowało Jego Ciało, uwidocznia się szczególnie to, kto - wedle wiary Kościoła - jest Jego Ostatecznym Pasterzem, jego Alfą i Omegą, Początkiem i Końcem. Wystarczy wskazać właśnie na Niego a wtedy i bardziej taki Jan Paweł II zajśnieje, bo okaże się do jakiej głębi, w jaką dal chciał nas poprowadzić. Ale wtedy też bardziej uwidoczni się, ile to odpowiedzialności złożono na barki każdego biskupa i też ile on musi włożyć wysiłku, aby dorosnąć do wymogów takiego urzędu, który - wedle założeń pierwotnych - jest przede wszystkim służbą dla każdego  „katola”
 
To też jest bardzo ważne święto dla Polski. Niedawne obchody odzyskania niepodległości wykazały, że radość z tego faktu jest delikatnie mówiąc - w narodzie wątła, bardziej celebrowana przez elity, które potrzebuje jej na swój doraźny użytek i uzasadnienie istnienia, a także media, które potrzebują nośnego tematu albo także usprawiedliwienia swego istnienia (vide: Gazeta Wyborcza). W dużej mierze dla zbyt wielu było to święto wirtualne, które obserwowali z bliskiego oddalenia, z emigracji wewnętrznej. Intensywne krzesanie aplauzu z ludzi, którzy byli do niego mało zdolni przypominało po trochu groteskową reanimację trupa. Bo też obecna klasa polityczna, o rodowodzie niepodległościowym, chcąca „podczepić się” pod nadzieje pierwszej Solidarności, swoim stylem i kompetencją uprawiania polityki zbyt często przekonywała, że ani tym nadziejom nie sprostała, ani nie jest ich godna…W tych obchodach zastosowano powszechny sposób ucieczki od rzeczywistości – jej czarowanie, które spełniało się w hasłach o „wielkim sukcesie Polski”, „zdobyczach dwudziestolecia”. Niejeden w tych zaklęciach chciał schować swoje przewiny. A też i te zaklęcia zamazywały jedno przecież, bardzo istotne rozróżnienie: na Polskę (jako państwo) i Polaków (jako zbiorowość). A ci ostatni, jeśli odnosili uczciwie, rzeczywiste, duże sukcesy w życiu społecznym i zawodowym, to odnosili je niejako wbrew państwu polskiemu, a nie dzięki niemu. Teraz, kiedy jesteśmy bogatsi o doświadczenia z ostatniego dwudziestolecia, powtarzanie z taką samą emfazą okrzyku „4 czerwca skończył się komunizm” , jak na początku startu Trzeciej RP, brzmi co najmniej mało dojrzale… Bo też po toastach wzniesionych za wolność przyjdzie nam znowu zderzyć się z państwem polskim, w którym - jak za starych dobrych czasów PRL - tak wiele bezładu męczącego nadto…a nieraz zabijającego, i to dosłownie (służba zdrowia, autostrady). Na ile on wynika z grzechu pierworodnego Trzeciej RP, czyli braku deesbezkizacji, dekomunizacji, lustracji, na i ile też z zarzucenia elementarnej, dla społeczeństw posttotalitarnych, prostej zasady: „chwała bohaterom, zrozumienie dla słabych, a dla oprawców – sprawiedliwość”, pozostanie kwestią sporną. Niemniej dzisiaj widać dokładniej, że taktyka stosowana przez niektórych hegemonów życia społecznego, aby pominąć te fundamentalne problemy przy reaktywacji nowej Polski, przypominała strategię lekarza leczącego pacjenta z coraz to nowych ognisk bakteryjnych, a pomijającego podstawowy fakt, że z gęby - zjadanej przez zgniliznę - mupachnie, bardzo brzydko pachnie ...
 
Ten bezład dodatkowo powiększa nieustannie „wojenka" polsko-polska. Sam fakt to znany, a spostrzeżenie niezbyt wyjątkowe. Mało kto jednak podkreślił, że gdy Lechu jeden nie podał Lechowi drugiemu ręki na znak pokoju podczas Mszy św. w katedrze, to wówczas ta wojna weszła w nowy etap. Bo jeśli ta Ofiara, która wedle wiary obu prezydentów, przywróciła jedność we wszechświecie podzielonym przez grzech, nie jest w stanie ich pojednać, na poziomie podstawowym chociażby, to mamy już pewność, że to jest już bój nie tylko do ostatniego żołnierza, ale też i do ostatniego naboju. W międzyczasie kapitał społeczny - pojęty na potrzeby tego wpisu jako międzyludzkie zaufanie i obywatelska energia - zdąży już zupełnie rozmienić się na drobne. Już teraz Polacy są na tyle zmęczeni Polską, że pochowali się w domu, a na wszelkich społeczników zakładających fundację, organizacje pozarządowe patrzą jak na niegroźnych wariatów. Są przekonani, że ich próby uporządkowania, zaktywizowania życia zbiorowego to szlachetna walka z wiatrakami. Chociaż też i sami społecznicy czasem swoimi nadaktywnymi nadziejami zbudowania krainy doskonałej już tu na ziemi, za lat kilka, kilkanaście odpychają od siebie.
 
W tej sytuacji, bez znalezienia jakiegoś rzeczywistego źródła mocy, co to Polaków pobudzi na nowo, trudno sobie wyobrazić, aby potoczył się w tym kraju wreszcie jakiś mały kamyczek, który zmieni z czasem bieg rzeczy. Polaka z domu do walki o kształt życia społecznego nie  wyprowadza jak na razie epatowanie historią „Solidarności”, czy nawet osobą Jana Pawła II. To wyjście z domu łączy się dla niego z niepewnością równą tej, która towarzyszyła Abrahamowi w jego wędrówce do ziemi przez Boga przyobiecanej. I jak Abrahamowi do postawienia pierwszego kroku była potrzebna wiara, tak i Polakowi potrzebna jest motywacja nie z tej ziemi do tego, aby  wyjść na świat społeczny, mentalnie i w czynie. I jeżeli w czasach komuny ludzie powracali do Kościoła przez jego patriotyczne zaangażowanie, to dzisiaj wydaje się, że ten kierunek winien się odwrócić: to od Kościoła człowiek może powrócić do rzeczywistości rodziny, pracy, państwa. Tylko stosowane, a wymienione już przeze mnie, sposoby „krzesania” wiary przez decydentów kościelnych u Polaków są „półśrodkami” co najwyżej, sukcesu nie zwiastującymi. Bo doświadczenie uczy, że wiara (przy całym jej wspólnotowym wymiarze) to historia, która rozgrywa się ostatecznie między Jednostką a jednostką, miedzy Bogiem a człowiekiem, a w tym dniu trzeba powiedzieć dokładniej: między Chrystusem a współczesnym homo viator. Ten który uzna, że Go spotkał, odczuje z czasem potrzebę odmiany tego świata, jego wszystkich wymiarów, przez osiem błogosławieństw. Z domu wreszcie wyjdzie…nie jako społecznik, który będzie się niecierpliwił, że mu się świat nie zmienia w należytym tempie, ale jako człowiek wiary, który odnajdzie w sobie siłę, by trwać w danym miejscu w świata - jeśli poczuje się do tego wezwany - nawet do samego końca. Niedawno Anne Aplebuam w Rzeczpospolitej, pisząc o aferach w brytyjskim parlamencie, wyłuskała banalną, a jednak podstawową, przyczynę światowego kryzysu: Mentalność wyrażona słowami: „Jestem bystry, ciężko pracuję, zasługuję na to, żeby się wzbogacić choćby kosztem kogoś innego”, przyczyniła się do upadku banku Lehman Brothers, legła u podstaw piramidy Madoffa, a teraz przynosi uszczerbek starej dobrej Izbie Gmin. Która instytucja jest następna w kolejce do upadku?”. Banalne to, bo znane od wieków, ukazujące, że początków kryzysu nie da się lokować tylko w  niewydolności systemów społecznych, politycznych, ekonomicznych. Jego początków trzeba szukać w odwiecznym pęknięciu tkwiącym w człowieku, które Kościół objaśnia nauką o grzechu pierworodnym. Już proste doświadczenia z ekonomii eksperymentalnej dowodzą, że gdyby podmioty gry rynkowej zdecydowałyby się nie maksymalizować zysków kosztem innych, ogół społeczeństwa by na tym w dłuższej perspektywie zyskał. Tylko jak u zarządzających wykrzesać zgodę na mniejsze zyski, a nawet pewne straty, kiedy tak wiele razy przekonywali się, że moralność się nie opłaca, że inni kradli i mają się dobrze, i żadne gadanie o wierności zasadom nie było wstanie ich u-moralnić. W takiej perspektywie uwidacznia się „wyższość” człowieka wiary, który będzie uczciwy nie dlatego, bo tak mówią to a takie zasady etyczne spółki, będzie uczciwy, bo tak czuje w sumieniu, że tego domaga się relacja, którą zawiązał w sercu z Bogiem, a który ludziom ukazał się przez swoje Wcielenie. I to właśnie to święto, jak rzadko inne, uwidacznia mu to zobowiązanie.
 
Ale też wydaje się, że z jednym z największych problemów polskich chrześcijan jest odsłanianie Twarzy Zbawiciela współczesnemu człowiekowi. Bo też nie odsłaniają jej często odpowiednio ludzie ze wspólnot, których poetykę zachowanie streszcza symbolicznie okrzyk „Jezus żyje!”, nie odsłaniają jej też rożnej maści „intelektualiści katoliccy” w swoich dyskursach o wartościach. Obie te grupy tak naprawdę Go porzucają. To spostrzeżeni prowadzi do wniosku, że dzisiaj w polskim Kościele występuje elementarny problem z inkulturacją Ewangelii do czasach współczesnych, czasów genetycznych manipulacji.  Brak w nim spójnego dyskursu prowadzącego od głębokiego życia duchowego do - już wspomnianego - osobistego, rodzinnego, społecznego, propaństwowego nawet. Tak, wiem, tyle to, a tyle ludzi jest zaangażowanych w życie różnorakich katolickich wspólnot, tylko teologia pracy, obecności w przestrzeni społecznej za bardzo nie jest w nich rozwijana, śmiem twierdzić. A też i właściwa poetyka zachowania chrześcijan (radykalna, a zarazem delikatna) w dzisiejszej kulturze jest im mało intensywnie wpajana.
 
A propos tego życia duchowego, to właśnie to święto przypomina o wielowiekowej, a dzisiaj mało propagowanej także, praktyce adoracji Najświętszego Sakramentu, podpowiada jeden znajlepszych „sposobów” na odkrywanie Boga. Rodzimi katolicy zajęci są teraz bardzo szukaniem „duszpasterskich programów” , liderów, „lekarstw” na bolączki księży (celibat, wypalenie i lenistwo „zawodowe”), etc. Zapominają jednak, że odpowiedzi na takie pytania należy szukać przede wszystkim nie na konferencjach, nie z kredą przy tablicy, a na kolanach… wsłuchując się… Temat to na odrębny wpis, ale byłbym w stanie chyba wykazać, dlaczego adoracja jest formułą modlitewną odpowiadającą pośrednio na wiele bolączek, pytań i potrzeb dzisiejszego katolicyzmu; pożądaną dla wielu indywidualistów z miasta spragnionych duchowości, mężczyzn nie lubiących gadać o „tych sprawach” , zakonników zezujących w stronę dalekowschodnich technik zen, a też i katolików miotających się między misją a „dialogiem interreligijnym”; między wyznaniem „Jezus jedynym Zbawicilem” a: „wszyscy (chrześcijanie, muzułmanie, żydzi) jesteśmy dziećmi tego samego Boga”.
 
Rzymski katolicyzm stał się religią niezwykle przegadaną, dyskursywną, naznaczoną przy tym często kartezjańskim sceptycyzmem. Dlatego też wielu z nas zazdrości prawosławosławnym ich duchowej głębi wybrzmiewającej w pisaniu ikon, cerkiewnych chórach, czy Modlitwie Jezusowej. Wydaje się, że u człowieka współczesnego narasta pragnienie bezdyskursywnego trwania w spokoju, trwania skierowanego ku jakiejś głębi, by scalić przy tym swojej „ja” rozniesione przez jazgot i życie w metropolii; stąd też jego szukanie „duchowości” w szkołach jogi, w medytacjach a la zen…Przy całej gamie swoich różnorakich propozycji rzymski katolicyzm wiele takiemu człowiekowi nie potrafi zaproponować oprócz słów, słów i jeszcze raz słów, chociaż odpowiedź w sobie przecież skrywa. Frekwencyjny sukces filmu tak trudnego jak „Wielka cisza” Groeninga w Europie Zachodniej (trzy godziny prawie bezsłownej projekcji) poświęconego pustelniczemu życiu kartuzów, zakonowi o jednej z najsurowszych reguł (samotność, milczenie, posty), przekonuje, że coraz więcej ludzi szuka duchowości wcale nie light, szuka trudnej ciszy, którą mógłby przenieść w wir miasta. Ktoś powie, że z taką odpowiedzią nadchodzi do tegoż miasta ojciec Delfieux ze Wspólnotami Jerozolimskimi, swoistą hybryda życia miejskiego i monastycznego. Tylko że za dużo w niej mym zdaniem zarówno ckliwości jak i…kobiecości. Ojcowie pustyni przewróciliby się w grobie pewnie, a starcy z Góry Athos rwaliby sobie włosy na myśl, o tym że mieliby swoje pustelnicze życie dzielić z kobietami (i to nawet mniszkami). Zresztą to, o czym tutaj myślę jest o wiele bardziej proste, indywidualne, a też i „świeckie” niż Wspólnoty Jerozolimskie. Wystarczyłoby chyba przedłużyć to dzisiejsze Boże Ciało w czasie i przestrzeni, aby zobaczyć inny, zagłuszony dzisiaj wymiar katolicyzmu. Państwo sobie wyobrażą „bajkowy widok”. Warszawa, a każdym kościele całodzienna (jak nie całonocna także, a nie tylko kilkugodzinna) adoracja, przez mężczyzn i kobiety, Najświętszego Sakramentu w „asyście” płonących świec (i to z prawdziwego, pszczelego wosku odlanych, a nie jakiś plastikowych „protez”). Czy wówczas w tym Kościele warszawskim (a może polskim) zaczęłoby się coś zmieniać? Jeśli nie spróbuje się pewnych rzeczy, innych się nie dowie…Niektóre parafie, jak ta na warszawskiej woli przy ul. Deotymy, już taki projekt w życie wcieliły…i jest to jedna z najbardziej aktywnych, i żywych parafii w mieście. Należy podejrzewać, że nie jest to tylko zasługa tamtejszego proboszcza.
 
Tak zatem czasem nie trzeba się bardzo głowić, żeby ratować Kościół, czasem ratunek tkwi dla niego w odpowiedziach najprostszych, chociaż nie najłatwiejszych. Bo promowalibyśmy tutaj „duchową telenowelę”, gdybyśmy powiedzieli, że adoracja to łatwa forma modlitwy. W żadnym razie. Nawet, gdy adoruje się z innymi, jest się w jakimś sensie zamkniętym we własnej celi samotności. I jak bohater-wiezień w Skazanych na Shawshank wydrążał lata całe, mozolnie otwór w ścianie, aby „nawiać” ze swej celi, tak każdy adorujący staje przed własną ścianą Ciszy i mozolnie, oddech po oddechu, minuta po minucie żłobi w niej swój własny otwór. A w czasie tej kreciej roboty przeszkód napotyka wiele: niespełnionych marzeń, zabukowanych planów, pełzających lęków, dręczących rozproszeń. I też on sam, nikt inny za niego tego nie zrobi, będzie musiał sobie odpowiedzieć na pytanie, czy zobaczył wreszcie przez ten otwór… światło, które zagłuszy w nim „logiczną trwogę” wzbudzaną przez pytanie: skąd Bóg? Zeznania niektórych praktyków adoracji przekonują, że gdy coraz głębiej wchodzą oni w Jego Ciało, w Jego Słowo, w Jego Miłosierdzie przez miłosierdzie wobec innych, też coraz częściej odczuwają we „własnej celi” przebłyski piękna, dobra, prawdy, które tę trwogę tłumią prawie zupełnie, zastępując ją słowem: wierzę…Wyznanie to dodatkowo wzmacniają w nich czasem przykłady świętych od „cudów Eucharystycznych”. Taka Marta Robin, przez kilkadziesiąt lat przykuta do łóżka przez ślepotę i paraliż. Według świadków przy niej obecnych przez kilkadziesiąt lat jej jedynym pokarmem była św. Komunia. Ja wiem, że sceptycy powiedzą, iż pewnie ktoś ja po kryjomu odżywiał sondą albo że ludzki mózg jest do końca niezbadany…Tylko jeśli zestawi się jej kondycję ze współczesną mentalnością, to już cudem zda się spokojne znoszenie przez nią takiej egzystencji, której mogła się przecież sprzeciwić prostą prośbą o eutanazję. Nie tylko, że o nią nie poprosiła, to jeszcze tym, co mówiła, zrobiła, wlała nowe życie w Kościół francuski.. 
 
To też bardzo ważne święto dla całego świata. I nie dopuszczę się tutaj chyba grzechu przesady. Już niedługo przekonamy się, czy prezydentura Obamy to spełnienie najgorszych snów XIX-wiecznego proroka Sołowiewa głoszącego, że Antychryst nadejdzie pod postacią zagorzałego ekumenisty, pacyfisty, ekologa, dawcy wszelkiej ludzkiej szczęśliwości oprócz dobra jednego: Jezusa Chrystusa, który doprowadzać go będzie do szału. A może ta cała „Obamomania” (z nazywaniem go nawet Mesjaszem) okaże się jedynie kolejną, marną, groteskową realizacją mitu prometejskiego? Chociaż, gdy słucha się rojeń Obamy o konieczności stworzenia sytemu zgody ponad religiami, kulturami, kiedy czyta się info ze jego administracja kazała przed wystąpieniem na Uniwersytecie Notre Dame zasłonić inskrypcję IHS (Iesus Hominum Salvator, Jezus Zbawiciel ludzi), na tle której miał wystąpić, to wówczas jakoś…niespokojniej robi się na sercu. Chociaż może zbyt dosłownie sprawę bierzemy pod rozwagę. Może Antychryst nie nadejdzie pod postacią konkretnej jednostki, może bardziej nadejdzie jako ten Duch Dziejów zapładniający sobą idee, projekty, myśli poszczególnych grup, zbiorowości, konkretnych bohaterów zmierzających dzięki temu do budowania jedności poza Osobą Chrystusa, czemu ulegli także niejedni katoliccy „uczeni w Piśmie” czy też nawet…biskupi. Nie trzeba panikować, ale chyba też budowanie takiej jedności, dzięki globalizacji, nigdy nie było w historii świata tak intensywne i powszechne.  I właśnie dlatego to święto dla wielu z nas jest tak ważne, bo w naszych procesjach wyznamy wiarę, że Mesjasz jest tylko jeden, że do nas już przyszedł, a jakby tego było mało - został z nami pod „postacią chleba i wina” i że całkowita jedność wszystkiego i wszystkich jest możliwa tylko w Nim.   
 
Kiedyś Malraux napisał, że chrześcijanie XXI-wieku będą mistykami albo nie będzie ich wcale. Trawestując tę frazę na potrzeby tego wpisu, odważę się stwierdzić, że Kościół XXI wieku albo będzie Kościołem Ciszy i Adoracji albo….
 
To jest kopia wpisu ze strony www.pozamatrixem.wordpress.com
 
 
 
 
 
 

O autorze: zalogowany w korporacji The Roman Catholic Church, tropiący człowieka zwanego Mesjaszem, w stanach nagłych "łowca androidów"... ; mail: pozamatrixem.pl@gmail.com; Laureat nagrody Feniks 2011 w kategorii publicystyka religijna za książkę:"Ksiądz Jerzy Popiełuszko. Spotkania po latach.Wywiady." Cały blog „źródłowy“ - pod linkiem: www.pozamatrixem.pl strona na facebook.com: Poza Matrixem

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka